Robert Szałęga: Praktycznie zaraz po podstawówce. Najpierw chciałem pracować jako blacharz samochodowy, ale nie bardzo mi się to spodobało. Ojciec dobrego kolegi ze szkoły prowadził firmę blacharsko-dekarską i tak mnie wciągnęli do siebie. Zaczynałem od zamiatania (śmiech), zresztą wszyscy wtedy tak zaczynali. Teraz, gdy zatrudnia się pracownika, zanim zdążysz zapytać, co umie, to dostajesz najpierw pytanie, ile mu za to zapłacisz. Pięć, sześć lat uczyłem się tej roboty, a potem pomału, pomału zacząłem pracować sam. Robiłem mniejsze prace, w których czułem się pewnie, a że mi wychodziły, to mnie bardzo cieszyło i dawało odwagę, aby robić więcej. Wreszcie z dwoma kumplami zaczęliśmy robić już całe dachy – jeden uczył się od drugiego i tak to szło.
RS: Tak, spadowy, taki z przełamaniem. Byłem tak przejęty, że wszystkiego pilnowałem, każdą łatę sprawdzałem po podciąg. Zależało mi, aby wyszło idealnie. Chciałem sam sobie udowodnić, że potrafię. Wtedy sam zrobiłem sobie maszynkę do robienia rynien, kupiłem sztangę od znajomego. Większość narzędzi, z których wtedy korzystałem, wyparła już technologia.
RS: Jasne, że tak. Zmieniła się przede wszystkim technologia, w której pracujemy – jest dużo prostsza, łatwiejsza. Dostęp do dobrych narzędzi jest duży. Choć z nimi to jak z samochodami, są drogie i tanie. Staram się inwestować w firmę, w naprawdę konkretne narzędzia. Często wymieniam na nowsze. Próbuję niektórymi rozwiązaniami zastąpić pracowników. Mam na stanie na przykład swój samochód ze zwyżką do dwudziestu metrów. Dzięki temu nie muszę rozstawiać rusztowania, które często zajmuje cały dzień roboczy. Podjeżdżam i gotowe. Zamiast w dwóch, trzech, robię rynny czy inne obróbki sam lub zajmuje się tym jeden pracownik. Z malowaniem dachu jest podobnie. Przykładowo, 200 m2 malowania dachu zajmowało trzy dni – z czyszczeniem, myciem i tak dalej. Teraz jest mycie ciśnieniowe, więc zajmuje to dwie godziny, a na drugi dzień można już samemu malować agregatem.
RS: Od dawna mówię, że ten zawód wybiera ktoś, kto albo jest po prostu do niego stworzony, albo wystarczająco szalony. Innej opcji nie ma. Ja jestem taki pół na pół chyba. Przecież mógłbym coś innego robić. Dekarze mają zimą źle, w lecie nam grzeje – każda pora roku potrafi dokuczyć. W swojej pracy najbardziej lubię, gdy mi wszystko wychodzi (śmiech). Najfajniejsze jest to, gdy klient na końcu jest z twojej roboty po prostu zadowolony. Nie wszystkich da radę uszczęśliwić. Gdy wiem, że klient powinien być zadowolony, a nie jest, to mnie szlag trafia, bo się na przykład rozchodzi o to, żeby jak najwięcej urwać z roboty, którą wcześniej się ustaliło i którą się otwarcie wyceniło. Ostatnio jeden gość przez lornetkę szukał rysek i wgnieceń. Więc dla spokoju spuściłem mu te 200 złotych. Tylko się dziwię, czemu od razu nie powiedział „spuść mi 200 złotych, a obaj będziemy zadowoleni”, zamiast szukać czegoś, czego nie ma.
RS: Cierpliwość i konsekwentność. Gdy coś nie wyjdzie, trzeba poszukać przyczyny i to naprawić, a nie umywać ręce i rzucać wszystko. Ważna jest też pracowitość i dążenie do celu.
RS: Wykonujemy bardziej skomplikowane, duże dachy. Zlecenia różnią się długością realizacji. W tamtym roku robiliśmy jedno z moich największych przedsięwzięć – dach szpitala w Łańcucie o powierzchni ponad 3000 m2. I to był dach nie na klik, tylko na rąbek. Pracujemy również dla deweloperów i dla nich kryjemy duże bloki mieszkalne. Z tej branży mamy na razie bardzo dużo zleceń. Na razie, bo tak przecież wcześniej było. Historia lubi się powtarzać. Mieszkania to przecież nie są bułki, że codziennie je jemy.
RS: To ważne, aby być na bieżąco. Zresztą jesteśmy ciekawi nowości i chcemy pracować na różnych produktach, sprawdzać nowe systemy rynnowe, okna z kołnierzem docieplającym, blachy, typy blach, jak modułowe, na klik, panelowe. Teraz robimy nawet taką nową blachą jednoelementowaną. Naprawdę fajna blacha, droga, ale coś za coś. Dach później rewelacyjnie wychodzi, choć dużo pracy w to trzeba włożyć. Jeszcze dziesięć lat temu nikt by nie powiedział, że dachy będą skręcane na wkrętach, a teraz na gwoździach się już nie pracuje. Trzeba łączyć nowe rozwiązania z wiedzą, którą się zdobyło przed laty. Stare dobre techniki krycia, moim zdaniem, są niezawodne, a niektóre nowości tak szybko się pokazują, jak szybko znikają. Było parę takich modułów blachy – ciężkie do wykonania, ciężkie do obrobienia. To jest jak z projektem dachu – papier wszystko przyjmie. Dostajesz projekt, w którym od razu widzisz błędy i musisz to od ręki wychwycić. Po tym już nie ma czasu na poprawki.
RS: Robimy dokładne, estetycznie wykonane dachy. Fajnie jest, gdy te wszystkie detale, których pilnujesz, na koniec spinają się razem do kupy.
RS: Nie, nie jesteśmy najlepsi. Jesteśmy w gronie najlepszych.
RS: Pracujemy głównie tutaj, na Podkarpaciu. Ale pracowałem też w Szwecji. Robiliśmy również dachy w Paryżu. Facet zobaczył nasze oklejone auto i zadzwonił. I tak pojechaliśmy trochę w ciemno, ale w dwa tygodnie zrobiliśmy trzy domy jednorodzinne na zlecenie Polki prowadzącej firmę wyburzeniową we Francji. To było zabawne, ponieważ w jednym z tych domów był basen wewnętrzny i ona najbardziej się bała, aby do tego basenu się nie lało. Tłumaczyłem, że gdy woda spadnie do wody, to narobi mniej szkód, niż gdyby ciekło gdzie indziej. Ale nie ciekło (śmiech).
RS: Szybko wychodzi, czy ktoś się nadaje do tej pracy, czy nie. Z moich obserwacji wynika, że z tych, którzy przychodzą do nas nauczyć się zawodu, tylko połowa w nim zostaje. Reszta szuka szczęścia w innych pracach budowlanych, ale też chyba większość znajduje zajęcie za granicą. Dekarz to jest taki zawód, że jak się go nauczysz, w każdym innym dasz sobie radę, bo po prostu zmusza do myślenia. Jeśli potrafisz zrobić dach, więźbę i to przykryć, inne prace budowlane nie będą wyzwaniem. A młodym się nie chce. Wszyscy by chcieli być dyrektorami. Tak mają wpajane. Brakuje rąk do pracy, bo nie ma zainteresowania, ale nie ma też wystarczającej liczby zawodówek. Wśród młodych są oczywiście wyjątki, jak Konrad z mojej ekipy. Chłopak ma 25 lat i aż miło popatrzeć, jak szybko się uczy, zwłaszcza że miesiąc temu to praktycznie młotka w rękach nie trzymał. Mój syn mówi, że dekarz nie może być „ciapalajtą”.
RS: Jeśli pojawiają się problemy, to trzeba je szybko rozwiązywać. Nie można zaniedbywać niektórych rzeczy, bo jeden problem stwarza drugi. Trzeba starać się dogadywać. Każdy jest człowiekiem, każdy wstaje rano, żeby wieczorem kłaść się zadowolonym.
RS: Tak pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Są bardzo dobrze wykonane i są takie do poprawki. To widać gołym okiem. Blacha na klik nie może być mocowana wkrętami, blachodachówki nie powinny wychodzić poza rynnę, a kominy poobrabiane są czasem tak, że trudno uwierzyć, że ktoś to przyjął.
RS: Szpital w Łańcucie oraz trochę realizacji dla deweloperów.
RS: Pracuję z inwestorami, z którymi sprawdziliśmy się nawzajem. Ufamy sobie. Oni są spokojni, że my dobrze zrobimy robotę, a my jesteśmy spokojni, że nam zapłacą. Inaczej jest z inwestorami indywidualnymi – niektórzy uważają, że ich dach jest ważniejszy niż nasze zdrowie. Za granicą brak fachowców sprawia, że ludzie doceniają pracę dekarzy. Pomału odczuwa się to w Polsce. Niestety pojawiają się klienci, którzy chcą szybko i tanio. Nie obchodzą ich warunki zatrudnienia i zlecają pracę komuś, kto na przykład zatrudnia na czarno. A to podcina skrzydła tym, którzy pracują uczciwie.
RS: Nie jestem najtańszy i staram się nie być najdroższy. Jeśli mam możliwość zaproponowania niższej ceny to o tym mówię, ale podchodzę do tematu uczciwie z obu stron. Popyt na nasze usługi jest duży, a nasze zdrowie najważniejsze. Jeśli klientowi nie odpowiada cena, to trudno. Na wolnym rynku może szukać niższej ceny. Ten wolny rynek wygląda nadal nie najlepiej. Niedaleko stąd poprawiamy dach u moich sąsiadów. Pierwsza ekipa była od nas tańsza i tak go zrobiła, że musimy go teraz po nich ściągać i kryć na nowo. I kto jest w tym układzie tańszy? Taki paradoks w tej branży, że coś na pierwszy rzut oka tanie, wychodzi ostatecznie klientowi bardzo drogo. Ten klient to jest z reguły mądry Polak po szkodzie.
RS: Znam dekarzy, którzy są dobrzy w tym zawodzie. I często sobie pomagamy, polecając się klientom, odstępując sobie nawzajem jakieś realizacje. Takie relacje znaleźć można tylko w gronie zawodowców, którzy wiedzą, co robią i stawiają na jakość.
RS: Każda budowa to jest jakieś wyzwanie, jeśli kierujesz się jakością. Duże budowy to duży znak zapytania. Na każdej realizacji masz wiele niespodzianek. Największą czasem niespodzianką jest klient. Na początku wydaje się idealny, a później daje tak w kość, że człowiek po nocach nie śpi. Tłumaczę sobie, że bez takich klientów nudno by było. A to każda budowa to jest jakiś nowy rozdział. Wyzwaniem jest połączyć to wszystko, zwłaszcza gdy prowadzisz kilka realizacji jednocześnie.
RS: Pracoholizm potrafi wykończyć człowieka, trzeba umieć balansować i słuchać siebie i innych, mieć pokorę. A jeśli jej nie masz, to życie szybko pokory nauczy.
RS: Mnie bierze przerażenie, bo coraz mniej ludzi robi achy i coraz mniej chce je robić. Czeka nas rynek jak w Europie Zachodniej, gdzie ludzie czekają po dwa, trzy lata na wykonawcę. Cierpliwie. Podobnie jest w Stanach. Mieszka tam moja rodzina, dlatego wiem, że tam zawód dekarza jest jednym z najlepiej opłacanych zawodów w branży budowlanej. Ludzie płacą, bo nie mają wyjścia.
RS: W życiu, bez dwóch zdań, najważniejsza jest rodzina. Następnie zdrowie – bez niego wszystko idzie w las. Sukcesem jest również spokój ducha, bo często ktoś w tej pracy stara ci się podnieść ciśnienie. A sukcesem zawodowym jest renoma, choć na to trzeba popracować. Ja się nie reklamuję, powyłączałem też kanały społecznościowe, bo dzwonili tylko z reklamami. Klienci zgłaszają się głównie z polecenia. I tak już od połowy roku nie biorę nowych zleceń. A codziennie ktoś dzwoni. Nie jesteśmy w stanie tego wszystkiego przerobić. Osiągnięciem jest to, że jestem samodzielny. Daję sobie radę. Życie mi to pokazało, że gdy masz zdrowie i łeb na karku, wszystko jest możliwe. Te moje siwe włosy to nie efekt genów.
RS: Nic. Gdybym się jeszcze raz urodził, popełniłbym te same błędy, żeby być, kim jestem i tu, gdzie jestem. Wygrałem szóstkę w „totka”. Gdy się tym chwalę, ludzie pytają mnie, co zrobiłem z pieniędzmi. A ja odpowiadam, że wygrałem, bo mam żonę, córkę i syna.
RS: Syn ma dopiero pięć lat, ale już widzę, że będzie z niego lepsze ziółko ode mnie. Pomału zaczynam rozumieć mojego ojca, któremu zarzucałem, że się czepia. A teraz ojcu po prostu współczuję (śmiech). Gdy pytam syna, czy chciałby być dekarzem, to odpowiada, że chyba nie, bo ma lęk wysokości (śmiech). Więc można już z nim o dekarstwie porozmawiać na poważnie. Wiadomo, że życzę mu jak najlepiej, więc z jednej strony nie chciałbym, aby został dekarzem, bo to ciężka praca. Z drugiej życzę mu tego, bo dzięki niej można stabilnie żyć.
RS: Spędzam czas aktywnie, sam i z rodziną. Mam swoje pasje jak przejażdżki quadem czy paralotniarstwo. Jestem uzależniony od adrenaliny, więc gdy sobie pojeżdżę albo polatam, to jestem innym człowiekiem. To daje reset i wyłączenie od bieżących spraw. Jeśli zabierzesz ze sobą problemy na quada lub paralotnię, to się dobrze nie skończy. Gdy jestem w Bieszczadach, zawsze znajduję godzinę, dwie na jedno lub drugie. Dzieci też zabieram na przejażdżkę ze sobą, a synowi kupiłem małego spalinowego quada i zasuwa.
RS: To się przeplata. Powiem tak, tutaj w Bieszczadach, gdy jeżdżę po górach, to często jest bardzo stromo. I się zastanawiam, czy niezbyt stromo, aby jechać. No, ale jadę (śmiech).
RS: Co roku gdzie indziej. W tym byliśmy na Majorce, rok wcześniej na Krecie. Staram się zawsze gdzieś pojechać. Lubimy Bukowinę, Krynicę-Zdrój, niedawno byliśmy również w Karpaczu.
RS: Jak się śmieje blacharz? Blahahahaha.